Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij

Wiara Marmieładowa

O Miłosierdziu i Sprawiedliwości Boga ciągle sie dyskutuje w kręgacg religijnych.I dobrze, że się dyskutuje. Cieszyć się należy, że ludziom zależy na takich dyskusjach, bo znaczy to, że pragną oni pogłębiać swoją wiarę. Ciekawe stanowisko w tej dyskusji można znaleźć w Zbrodni i karze Fiodora ostojewskiego, a konkretnie w historii Siemiona Zacharycza Marmieładowa, którego można nazwać pobożnym pijakiem. Jego pijaństwo rzuca się w oczy, jego pobożność jest można by rzec, nienachalna. A jednak to ona triumfuje. Warto zapoznać się z dwoma krótki fragmentami tej powieści, a jeżeli się ją zna, to sobie je przypomnieć. Cytuję tu za dostępnym w domenie publicznej wydaniem z 1928 roku, w którym Marmieładow jest Marmeladowem, a Sonia Zosią, ale wymowa tekstu zostaje zachowana.

Najpierw mowa Marmieładowa o Miłosierdziu Bożym: Za co mnie żałować? Mnie ukrzyżować trzeba, przybić do krzyża, a nie żałować. Ah przybij, sędzio, przybij, ale, przybiwszy, żałuj. I wtedy sam przyjdę do ciebie na przybicie, albowiem nie wesołości szukam, lecz smutków i łez!… Czy ty sądzisz, kupcze, że ten sznaps twój poszedł mi na zdrowie? Goryczy, smutków szukałem jeno na dnie flaszki, smutków i łez, i znalazłem je; a pożałuje nas Ten, który wszystkich pożałował i który wszystkich i wszystko ogarnął, On Jedyny, On Sędzia! Przyjdzie w on czas i zapyta: „Gdzie córa, co dla złej macochy — suchotnicy i dla dzieci maleńkich, cudzych dzieci się poświęciła? Gdzie córa, co ojca swego, zbytecznego pijanicę, nie lękając się jego zezwierzęcenia, pożałowała?“ I rzeknie: „Przybywaj! Przebaczyłem ci raz… Raz ci przebaczyłem… Odpuszczam ci i teraz twe mnogie winy, albowiem ukochałaś wiele…“ I przebaczy mojej Zosi, przebaczy, o, ja wiem, że przebaczy… Jam to przeczuł dawniej, kiedym był u niej, w mojem sercu! I wszystkich osądzi i przebaczy, i dobrych i złych, i najmędrszych i głupich… A gdy już skończy ze wszystkiem, wtedy zawoła i do nas: „Przybądźcie i wy! Przybądźcie, pijani, słabi, nędzni!“ I my pójdziemy, bez wstydu, i staniemy. A On zawoła: „Świnie jesteście! Na obraz i podobieństwa zwierza; atoli przybądźcie i wy!“ I oburzą się najmędrsi i oburzą się mądrzy. „Panie! Dlaczego ich przyjmujesz?“ A on odrzecze: „Dlatego ich przyjmuję, najmędrsi, dlatego ich przyjmuję, rozumni, że żaden z nich nie uważał się za godnego tej łaski“… I poda nam swoje dłonie i my upadniem… i zapłaczem… i pojmiemy wszystko! Wtedy wszystko pojmiemy! i wszyscy zrozumieją… I moja małżonka zrozumie… Panie! Bądź Królestwo Twoje!

Następnie opis śmierci Marmieładowa:  Marmeladow poznał ją.
 — Księdza! — wyszeptał ochrypłym głosem.
 Katarzyna odeszła do okna, przycisnęła czoło do ramy okiennej i westchnęła w rozpaczy.
 — O przeklęte życie!
 — Księdza! — wymówił konający po chwili milczenia.
 — Poszli-i-i! — krzyknęła nań żona; on posłuchał i zamilkł. Nieśmiałym smutnym wzrokiem szukał jej: ona znowu wróciła doń i stanęła przy wezgłowiu. Trochę się uspokoił, ale nie na długo. Wkrótce oczy jego zatrzymały się na małej Lidzie (jego faworytce), drżącej w kącie, jak w febrze, i patrzącej nań swym zdziwionym, dziecinnie przejmującym wzrokiem.
 — A… a… — wskazywał na nią z niepokojem. Chciał coś powiedzieć!
 — Co ci tam znowu? — krzyknęła Katarzyna.
 — Bosa! Ona bosa! — szeptał, błędnemi oczyma pokazując na bose nóżki dziewczynki.
 — Milcz! — z rozdrażnieniem krzyknęła Katarzyna — sam wiesz, dlaczego ona bosa!
 — Dzięki Bogu, doktór! — zawołał ucieszony Raskolnikow.
 Wszedł doktór, skrupulanty staruszek, niemiec, rozglądający się z niedowierzaniem; zbliżył się do chorego, wziął za puls, uważnie obejrzał głowę i przy pomocy Katarzyny odpiął całą zbroczoną we krwi koszulę i obnażył piersi chorego. Całe piersi były poszarpane, zmięte, zmiażdżone; kilka żeber z prawej strony złamanych. Z lewej, na samem sercu, była złowroga, duża, żółto-czarna plama, straszny cios kopyta. Doktór zachmurzył czoło. Policjant opowiedział mu, że chorego porwało koło powozu i ciągnęło kręcąc nim, z jakie trzydzieści kroków po bruku.
 — Dziwne, że przyszedł do przytomności — szepnął pocichu doktór do Raskolnikowa.
 — Cóż pan na to? — zapytał ten ostatni.
 — Zaraz umrze.
 — Miałożby nie być żadnej nadziei?
 — Najmniejszej! Ostatnie chwile… Przytem głowa zraniona jest bardzo niebezpiecznie… Hm. Możnaby wprawdzie krew puścić… ale… to będzie bez skutku. Za pięć lub dziesięć minut umrze niezawodnie.
 — To już niech pan lepiej puści krew.
 — Ha, dobrze… Ale uprzedzam pana, że to zupełnie zbyteczne.
 W tej chwili dały się słyszeć nowe kroki, tłum w sieni rozsunął się, na progu ukazał się ksiądz z olejami świętemi, siwy staruszek. Chodził po niego policjant, jeszcze z ulicy. Doktór ustąpił mu zaraz miejsca i zamienił z nim znaczące spojrzenie. Raskolnikow uprosił lekarza, ażeby się zatrzymał choć chwilkę. Ten wzruszył ramionami i został.
 Wszyscy odstąpili. Spowiedź trwała niedługo. Wątpliwe, czy konający co rozumiał; wymawiać zaś mógł tylko urywane, niejasne dźwięki. Katarzyna wzięła Lidzię, zdjęła z krzesła chłopca, i odszedłszy w kąt do pieca, uklęknęła, a dzieciom kazała klęknąć przed sobą. Dziewczynka tylko drżała; chłopczyk zaś, klęcząc na gołych kolankach, skwapliwie podnosił rączkę, żegnał się pełnym krzyżem i kłaniał się do ziemi, uderzając czołem, co widocznie sprawiało mu szczególne zadowolenie. Pani Katarzyna zagryzała wargi i powstrzymywała łzy; i ona także się modliła, od czasu do czasu poprawiając koszulkę na dziecku, i zdążywszy narzucić na zbyt obnażone ramiona dziewczynki chusteczkę, którą wyjęła z komody, nie wstając i modląc się. Tymczasem drzwi od wewnętrznych pokojów zaczęli znowu otwierać ciekawi. W sieni zaś coraz więcej przybywało widzów; byli to lokatorzy ze wszystkich schodów, którzy nie przestępowali zresztą progu izby. Jeden tylko ogarek oświetlał całą scenę.
 W tej chwili z sieni, przez tłum, szybko przedarła się Polcia, która chodziła po siostrę. Weszła, ledwie dysząc z prędkiego biegu, zdjęła z siebie chustkę, odszukała oczami matkę, podeszła do niej i rzekła: „idzie! spotkałam ją na ulicy!“ Matka kazała jej uklęknąć przy sobie. Przez tłum powoli i nieśmiało przecisnęła się dziewczyna, i dziwnem było jej nagłe pojawienie się w tej izbie, pośród łachmanów, śmierci i rozpaczy. Ona była także w łachmanach; ubiór miała na sobie groszowy, ale ozdobiony po ulicznemu, jak kazał gust i prawidła, urobione w jej światku, w celu olśnienia i hańby. Zosia stanęła w sieni, na samym progu, ale nie przechodziła za próg i patrzyła jakby pomieszana, nie pojmując, zda się, niczego, zapomniawszy i o swej kupionej z czwartych rąk, jedwabnej, nieprzyzwoitej tutaj, jasnej sukni z olbrzymim i śmiesznym ogonem, i o ogromnej krynolinie, zagradzającej całe drzwi i o jasnych trzewikach, i o parasolce, zbytecznej w nocy, ale którą wzięła ze sobą, i o śmiesznym słomianym okrągłym kapelusiku z jaskrawem ognistej barwy piórem. Z pod tego łobuzersko włożonego na bakier kapelusza, wyglądała blada i przerażona twarzyczka, z otwartemi ustami i nieruchomemi ze zgrozy oczyma. Zosia była niskiego wzrostu, lat osiemnastu, szczuplutka, ale dość przystojna blondynka, z niezwykle pięknemi niebieskiemu oczyma. Uważnie patrzała ona na pościel, na księdza: i ona ledwie oddychała z prędkiego chodu. Nareszcie szmer jakiś i słowa w tłumie widocznie doleciały do niej. Zlękła się, przestąpiła o krok za próg i stanęła w izbie, ale znowu przy samych drzwiach.
 Spowiedź i komunja skończyły się. Pani Katarzyna znowu podeszła do łoża śmierci. Ksiądz odstąpił i, odchodząc, zwrócił się ze słowami pociechy do żony konającego.
 — A gdzie ja to podzieję? — oschle i z rozdrażnieniem przerwała suchotnica, wskazując na dzieci.
 — Bóg jest miłosierny; ufaj w łaskę Najwyższego — zaczął ksiądz.
 — E-ech! Miłosierny, ale nie dla nas.
 — To grzech, grzech, moja pani — zauważył ksiądz, kręcąc głową.
 — A to nie grzech? — zawołała kobieta, wskazując na konającego.
 — Może ci, którzy stali się mimowolną przyczyną, zechcą wynagrodzić panią, choćby na punkcie straty dochodów…
 — Nie rozumiesz mnie pan! — niecierpliwie zawołała pani Katarzyna, machnąwszy ręką. — Bo i za co tu wynagradzać? Wszak on sam pijany podlazł pod konie! Jakich dochodów, on nietylko nie miał dochodów, ale męczył nas. Wszak ten pijanica wszystko przepijał! Nas okradał i do szynku nosił, ich i moje życie zwichnął w szynku! I dzięki Bogu, że umiera! Mniej zachodów!
 — Należałoby przebaczyć w ostatniej godzinie, bo to grzech, wielki grzech, moja pani, takie uczucia…
 Katarzyna krzątała się przy chorym, podawała mu pić, obcierała pot i krew z głowy, poprawiała poduszki i rozmawiała z księdzem, czasami tylko, w trakcie roboty zwracając się doń. Ale nagle wpadła nań prawie z wściekłością.
 — Ech księżulku! Frazesy, same frazesy! Przebaczyć! O przyszedłby dziś pijany, gdyby go nie rozjechano, koszula na nim jedna, cała znoszona, w łachmanach, runąłby chrapać, a jabym do świtu pluskała się w wodzie, prałabym szmaty jego i dzieci, a potem wysuszyłabym je za oknem, a skoro świt, wzięłabym się do cerowania, taka to moja noc!… Więc, co tu mówić o przebaczeniu! I tak już przebaczyłam!
 Głęboki, straszny kaszel przerwał jej słowa. Plunęła w chustkę i pokazała ją księdzu, z bólem przytrzymując drugą ręką piersi. Chustka była cała we krwi…
 Ksiądz spuścił głowę i nic nie odrzekł.
 Marmeladow był w ostatniej agonji; nie spuszczał on oczu z twarzy żony, która znowu pochyliła się nad nim. Ciągle chciał coś mówić; zaczął już nawet, z wysiłkiem mieląc językiem i niewyraźnie szepcząc jakieś wyrazy, ale żona, zrozumiawszy, że chce ją prosić o przebaczenie, krzyknęła nań rozkazująco:
 — Milcz! Nie trzeba!… Wiem, co chcesz powiedzieć!… I chory zamilkł, ale w tejże chwili jego błędny wzrok spoczął na drzwiach, i zobaczył Zosię.
 Do tej chwili nie spostrzegł jej: stała w kącie i w cieniu.
 — Kto to? Kto to? — wymówił nagle ochrypłym urywanym głosem, pełen przerażenia, z trwogą wskazując na drzwi, gdzie stała córka i usiłując podnieść się.
 — Leż! Leż! — krzyknęła Katarzyna.
 Ale on z nadludzkim wysiłkiem zdołał wesprzeć się na łokciu. Dziko i nieruchomie wpatrywał się przez jakiś czas w córkę, jakby jej nie poznawał. Bo też nigdy jeszcze nie widział jej w takim kostjumie. Nagle poznał ją, poniżoną, wzgardzoną, wystrojoną i zawstydzoną, bojaźliwie oczekującą swojej kolei, dla pożegnania się z konającym ojcem. Okropna boleść wyryła się na jego twarzy.
 — Zosiu! Córko! Przebacz! — krzyknął i chciał wyciągnąć ku niej rękę, ale, straciwszy równowagę, obsunął się i runął z kanapy, prosto twarzą na ziemię; rzucono się, aby go podnieść, położono go, ale już konał. Zosia słabo krzyknęła, podbiegła, objęła go i tak zamarła w tem objęciu. Skonał w jej rękach.

Marmieładow wierzył w Miłosierdzie Boże i Miłosierdzia Bożego dostąpił. Zmarł opatrzony świętymi sakramentami. Ja ogólnie lubię pobożnych pijaków. Znałem kilku takich. Wszyscy oni już nie żyją. Zmarli pojednani z Bogiem. Jestem przekonany, że dostąpili zbawienia. Nie namawiam nikogo do pijaństwa, chcę jednak wskazać na rzecz oczywistą, a nieraz podważaną, a mianowicie to, że grzesznicy są bliżej Królestwa Niebieskiego niż ci, którzy mają się za sprawiedliwych, bo wiodą życie w miarę cnotliwe. Musimy pamiętać, że w gruncie rzeczy wszzyscy jesteśmy takimi samymi grzesznikami. Naśladujmy wiarę Marmieładowa, niekoniecznie jego pijaństwo.

Hildegarda von Bingen na saksofonie

Kilka dni temu, dzięki fejsbukowej stronie Tajne Stowarzyszenie Jawnych Przeciwników Barokizowania Budowli Gotyckich natrafiłem na arcyciekawe nagrania pana Jacka Skrzypczaka, który wykonuje utwory świętej Hildegardy von Bingen na saksofonie. Jest to bardzo dobry pomysł, aby muzykę zasadniczo wokalną przetransponować na instrumenty dęte i nadać jej nowy wymiar, poszerzając spektrum jej odbioru. Wszystkich zachęcam do wysłuchania tych dwóch niedługich nagrań i przede wszystkim do subskrybowania kanału twórcy, bo to szokujące, że kanał z tak wspaniałą muzyką ma tak mało subskrybcji (w chwili, gdy to piszę, jest ich 93).

Refleksje po śmierci o. Wernera Veltena SVD

Niedawno pisałem o śmierci ojca Wernera Veltena, niemieckiego werbisty, po którym mam łaciński brewiarz. Teraz czas na kilka krótkich refleksji.

Ojciec Velten był podwójnym rówieśnikiem papieża Benedykta XVI urodził się kilka miesięcy przed nim, a zmarł kilka dni przed nim.

Był też Ślązakiem, urodził się w Opolu, uczył się w gimnazjum w Gliwicach, rzut beretem od mojego Rybnika.

Szczególnie wymowna jest jednak jego śmierć w Boże Narodzenie. Dla mnie szczególnie uderzające jest, że akurat w to Boże Narodzenie, w czasie którego wiele rzeczy (program telewizyjny o kolędach Skaldów, książka o Mistrzu Eckharcie) przypominało mi o mistycznej koncepcji narodzenia Chrystusa w ludzkiej duszy, która jest mi szczególnie bliska i którą pięknie wykłada Jan Tauler w swoim bożonarodzeniowym kazaniu. Jestem przekonany, że w duszy ojca Wernera Chrystus znalazł mieszkanie godne i wygodne.

W brewiarzu znalazłem kilka obrazków. Można z nich wnosić, że werbista był miłośnikiem dawnej sztuki sakralnej.

Początek sezonu na ozdoby wielkanocne w sklepach

Do Popielca jeszcze parę dni, a w sklepach już pojawiają się akcenty wielkanocne.Oto przykłady z Lidla z 17 lutego. Stanowczo za wcześnie. Plusem w tym minusie jest wyraźna reprezentacja elementów wybitnie chrześcijańskich (baranki, osobliwie z chorągwią). Będę to zjawisko obserwować dalej.

Katolicka „mindfulness” Innocentego Libury i księdza Kazimierza Lutosławskiego

W książce Innocentego Libury „Poprzez dwudziestolecie” znalazłem wzmiankę o ciekawej formie modlitwy, której uczył studentów ksiądz Kazimierz Lutosławski, brat Wincentego i stryj Witolda: Szczególnie jednak zachęcam was do praktykowania modlitwy percepcyjnej, czyli biernej. Polega ona na łączeniu się z Bogiem bez pośrednictwa słów, na ufnym poddaniu się działaniu łaski. Wystarczy klęknąć przed tabernakulum czy stanąć przed wizerunkiem Ukrzyżowanego i w milczącym skupieniu trwać najpierw dwie, trzy minuty, potem dłużej – do dziesięciu. Nie jest to wcale trudne, a daje – przekonacie się sami – nieocenione korzyści. Trzeba tylko wyłączyć się od spraw i kłopotów bieżących, a z wiarą i miłością poddać się ufnie Chrystusowi… On zna dobrze nasze potrzeby i pragnienia, nasze błędy i niedostatki. Bardzo wam tę formę modlitwy zalecam, moi kochani.

Internet nie wyrzuca nic sensownego na hasło „modlitwa percepcyjna”, a na hasło „modlitwa bierna” teksty o kontemplacji biernej, czyli wlanej, a to stanowczo nie ten etap życia modlitwy. Mnie osobiście, z racji tej pierwszej nazwy, a i tego lakonicznego opisu, kojarzy się z medytacją mindfulness, definiowaną przez polską Wikipedię jako proces psychologiczny koncentrowania uwagi na wewnętrznych i zewnętrznych bodźcach występujących w danej chwili. Po raz kolejny okazuje się, że pod względem metod, różnice między mistyką chrześcijańską, a mistykami azjatyckimi są niewielkie. A jednak różnica jest zasadnicza. W mistyce chrześcijańskiej to Bóg udziela się człowiekowi, a nie człowiek wspina się do Boga. Fundamentalnymi cechami mistyki katolickiej są, jak pisze ksiądz Stanisław Urbański: chrystocentryzm, oddanie się Bogu, prymat istnienia nad działaniem, doświadczenie autentycznej duchowej radości, wypływającej z przeżywania Bożej obecności. Dlatego ksiądz Lutosławski zaleca tę modlitwę odprawiać przed tabernakulum czy (…) przed wizerunkiem Ukrzyżowanego. Nie dlatego, by tabernakulum, czy krzyż warunkowały Bożą obecność (Bóg wszak jest wszędzie obecny), ale dlatego, że pomagają nam sobie tę Obecność uzmysłowić.

Dzikie wariacje – Helene Grimaud

Okładka książki Dzikie wariacje Helene Grimaud

Lubię autobiografie. Najczęściej wybieram autobiografie literatów, ale nierzadko sięgam też po autobiografie muzyków. Dlatego wygrzebałem z marketowego kosza książkę Helene Grimaud. Jest to pozycja zaskakująca. Najczęściej autobiografie muzyków traktują o trzech rzeczach: o muzyce, o ludziach poznanych dzięki muzyce i o miejscach odwiedzonych dzięki muzyce. Ta jest inna. Mówi również o trzech rzeczach: o muzyce, o zwierzętach, głównie wilkach i o uchowości. Wstawki o zwierzętach mają charakter eseju i mogły by być osobną książką. Duchowość natomiast przenika całość tej opowieści. Co ciekawe jest to to duchowość indywidualnie wypracowana przez artystkę, ale na fundamentach mistycyzmu chrześcijańskiego, katolickiego głównie. Uwważam, że jest to najlepsza książka, którą przeczyałem nie tylko w tym roku, bo to nietrudne, skoro jest dopiero luty, ale także w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. A najlepsza jest właśnie dzięki swojemu mistycyzmowi.

******

4/52/2023

Dziewczyna w czerwonej pelerynie – refleksja, nie recenzja

Obejrzałem ostatnio w TV film „Dziewczyna w czerwonej pelerynie”. Nie zamierzam go jednak recenzować, streszczać, czy szeroko omawiać, a tylko podzielić się pewną refleksją.

Jednym z bohaterów tego filmu jest ojciec Salomon, łowca wilkołaków. Walczy on od lat ze złem, z prawdziwym złem, nie urojonym, i wielkim złem, nie wyolbrzymionym. Wilkołak, którego ów duchowny ściga, jest realnym i poważnym zagrożeniem dla ludzi. To istotne. Mimo więc tego, że misja Salomona jest w istocie dobra, sprawia ona, że Salomon staje się człowiekiem złym. Na drodze do pokonania wilkołaka zabija i każe zabijać ludzi, nierzadko zupełnie niewinnych, jak upośledzony chłopak, czy miejscowy kapłan. Tego nie da się usprawiedliwić walką ze złem.

A więc walka ze złem, nie tylko urojonym, ale także prawddziwym i groźnym, jest niebezpieczna. Nie tylko dla tego, że można przegrać, ale także dlatego, że łatwo można się upodobnić do tego, z czym się walczy. Widzimy to na przykładzie licznych działaczy religijnych, czy politycznych. Jeśli swoją ziałalność postrzegają jako walkę (e.g. z szatanem, faszyzmem, czy komunizmem), w większości przypadków sami przesiąkają złem i stają się niebezpieczni dla otoczenia. Mnie też to grozi. Jeśli moją polemikę z fundamentalizmami wszelkiego rodzaju zacznę postrzegać jako walkę z fundamentelizmem, sam mogę stać się fundamentalistą. Fundamentalistą antyfundamentalistycznym. Oby mnie Bóg ochronił od tego.

Jak się tego ustrzec? Nie walczyć. Walkę traktować jako ostateczność. Myśleć o swoim życiu i swoim posłaniu nie jak o walce, ale jak o rozwoju, o wzroście. Być jak drzewo.

Zmarł kapłan, po którym mam brewiarz

Ojciec Werner Velten SVD zmarł w Boże Narodzenie, 25 grudnia 2022 roku. W ostatnich dniach był coraz bardziej zmęczony i coraz częściej spał, aż w końcu zasnął spokojnie i teraz Bóg zabrał go do grona zmartwychwstałych. Tak zakończył długie życie w wieku prawie 96 lat w Wendelinusheim w St. Wendel.

Ks. Werner Velten SVD urodził się 1 stycznia 1927 r. w Opolu na Górnym Śląsku (dziś województwo opolskie) jako drugie dziecko i został ochrzczony 16 stycznia 1927 r. w kościele parafialnym św. Piotra i Pawła. Rodzina Veltenów miała pięcioro dzieci. Ojciec Artur Velten był pracownikiem kolei. Matka Margarete (z domu Schölzel) wychowała czterech chłopców i jedną dziewczynkę.

Werner mógł uczęszczać do gimnazjum w Gliwicach, ale jako uczeń został powołany do służby wojskowej jako pomocnik przeciwlotniczy. Gdy wojna była już w końcowej fazie, został żołnierzem niemieckiego Wehrmachtu artylerii przeciwlotniczej w Weimarze. Później został skierowany do ostatecznej bitwy o Berlin. 2 maja 1945 chciał uciec na linie amerykańskie, ale 5 maja został schwytany przez Armię Czerwoną. 11.5. był wtedy w stanie uciec i szukał swojej rodziny w Bawarii. W końcu odnalazł matkę i braci niedaleko Ingostadt. Tam po raz pierwszy zetknął się ze Steyler Missionsgesellschaft. Do św. Augustyna przybył 21 listopada 45 roku i już kilka dni później rozpoczął nowicjat. O tym czasie pisze: „Mówię to z wdzięcznością, że spędziłem lata w St. Augustyn, uważam to za prawdziwy dar. Stałem się – nie potrafię tego inaczej ująć – bardzo fundamentalnie świadomy tego, że wszystko, co planuję i robię w życiu, jest związane z Bogiem. Bóg jest zawsze i wszędzie z wami; i nic się bez Niego nie dzieje, nawet jeśli my, ludzie, nie zwracamy uwagi na to współdziałanie Boga… Uważam za wspaniały dar naturalne lgnięcie do Boga i możliwość bycia blisko Niego każdego dnia, gdziekolwiek i jakkolwiek. Uświadomiłem sobie, że ta wiedza musi prowadzić mnie do kształtowania przyszłego życia we wszystkim zgodnie z wolą Bożą. – Na innej stronie jest napisane, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić. i nic się bez Niego nie dzieje, nawet jeśli my, ludzie, nie zwracamy uwagi na to współdziałanie Boga… Uważam za wspaniały dar naturalne lgnięcie do Boga i możliwość bycia blisko Niego każdego dnia, gdziekolwiek i jakkolwiek. Uświadomiłam sobie, że ta wiedza musi prowadzić mnie do kształtowania przyszłego życia we wszystkim zgodnie z wolą Bożą. – Na innej stronie jest napisane, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić. i nic się bez Niego nie dzieje, nawet jeśli my, ludzie, nie zwracamy uwagi na to współdziałanie Boga… Uważam za wspaniały dar naturalne lgnięcie do Boga i możliwość bycia blisko Niego każdego dnia, gdziekolwiek i jakkolwiek. Uświadomiłam sobie, że ta wiedza musi prowadzić mnie do kształtowania przyszłego życia we wszystkim zgodnie z wolą Bożą. – Na innej stronie jest napisane, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić.

26 sierpnia 1951 przyjął święcenia kapłańskie w parafii św. Augustyna. Wstąpił na uczelnię, by studiować język niemiecki i historię w Bonn. W tym samym czasie prowadził katechezy dla braci w Steyl. Od 1961 roku rozpoczął nauczanie w St. Xaver, Bad Driburg. W latach 1968-1974 był rektorem w parafii św. Ksawerego. 1 czerwca 1974 został przeniesiony do St. Arnold (Neuenkirchen), gdzie wykładał w AJG.

Tam też P. Velten miał wątpliwości co do sensu swojej pracy, tym bardziej, że werbiści od wielu lat walczą i spierają się o to, jak szkoły powinny dalej funkcjonować i czy w ramach zadań werbistów jest prowadzenie internatów i szkół w Niemczech, zwłaszcza dlatego, że wiązała się z tym nadzieja na uzyskanie licznego narybku dla SVD.

„We wszystkich rozdziałach i we wszystkich fundamentalnych debatach zawsze wracałem do tego jednego problemu: … Jaką pracę może wykonywać członek SVD w Niemczech”. SVD przygnębił go wówczas.

„Kiedy 25 lat temu zostałem wyświęcony, radość oczekiwania była przeogromna… potem zaczęło się umieranie… We wspólnotach trwa żmudne zadanie odbudowy wspólnot, które ze względu na wiek i różne nastawienie do siebie trudno scalić życie. życie duchowe? …”

W końcu dochodzi do wniosku, że „misja jest tam, gdzie Bóg opuszcza swoją drabinę” (19 maja 1976).

Od 1977 do 1992 pracował jako dyrektor. Poza pracą pedagogiczną wykorzystywał swój czas na rekolekcje. Następnie został mianowany rektorem St. Arnold. Od sierpnia 1998 objął posługę duszpasterza domowego w Kneippianum w Bad Wörishofen.

Po tej działalności przeniósł się do domu spokojnej starości niedaleko Regensburga i ostatecznie znalazł swój ostatni dom w Wendelinusheim w czerwcu 2022 roku, gdzie otaczano go troskliwą opieką i opieką do ostatniej godziny.

W niedatowanym wykładzie „Życie na starość” znalazł wiele powodów do radości w wierze: „Pokój i pokój trzeba też zasiać we własnym sercu, aby się doskonaliły w wieczności Bożej. Nie wolno nam tracić z oczu wielkiego celu życia, jakim jest pokój Boży.” Tą radością i satysfakcją promieniował również tutaj w domu, dzięki czemu mógł spokojnie zasnąć i obudzić się w królestwie Bożym jako odnowiona osoba .

Pragniemy z wdzięcznością wspominać naszego zmarłego brata (Ko 416).

Pogrzeb odbył się w środę 28 grudnia 2022 r. o godzinie 14:30 w Missionshauskirche w St. Wendel.

Niech Pan da mu wieczny odpoczynek.
A światłość wiekuista niechaj mu świeci.

Ojciec Oliver Heck SVD

Źródło

***

O jego śmierci dowiedziałem się opiero dzisiaj. Od 1999 jestem posiadaczem łacińskiego brewiarza z 1960 roku, którego pierwszym właścicielem był ojciec Velten. Ja otrzymałem go z księgozbioru po zmarłym kapłanie diecezji katowickiej. Zapewne ten kapłąn otrzymał go wiele lat wcześniej od ojca Veltena. Zapewne ów utrzymywał kontekt ze śląskimi krajanami.

Od prawie ćwierć wieku ten brewiarz służy mi do modlitwy i pracy twórczej. Wielokrotnie go cytowałem na tym blogu. Od dekady, co kilka miesięcy sprawdzałem w internecie informacje na temat ojca Veltena. Czytałem o jego jubileuszach i wystąpieniach. Dziś przeczytałem o jego śmierci. Zmarł w Uroczystość Bożego Narodzenia. Może to coś znaczy…

Requiem aeternam dona ei, Domine, et lux perpetua luceat ei. Requiescat in pace. Amen.