Biskup dał, biskup wziął?

 

Od ponad tygodnia opinię publiczną bulwersuje sprawa cerkwi neounickiej w Pawłowie Starym . W ubiegłym miesiącu ksiądz ksiądz Stanisław Grabowiecki, proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Janowie Podlaskim zakazał odprawiania w tejże cerkiewce, obecnie należącej do parafii janowskiej, liturgii unickiej, którą od kilku lat sprawował tam ojciec Roman Piętka MIC, proboszcz parafii neounickiej w Kostomłotach. Cała sprawę opisało Słowo Podlasia .

Cerkiewkę, chylącą się ku ruinie odrestaurował swego czasu o. Roman z wiernymi pragnącymi uczestniczyć w liturgii obrządku wschodniego. Ten niemłody i schorowany człowiek natrudził się wiele, a teraz nie może wejść do świątyni, która przywrócił do życia. Powtórne odebranie neounitom cerkwi w Pawłowie jest poniekąd podeptaniem pamięci Męczenników Pratulińskich, którym cześć oddaje się, przynajmniej formalnie, również w parafii janowskiej. Piszę „przynajmniej formalnie”, bo nie bardzo rozumiem, jak można z jednej strony czcić męczenników, z drugiej zaś zwalczać tradycję, w której sie wychowali i dla której zginęli. Taki mix to za wiele dla mojego małego rozumku.

Niejasna jest rola w tej sprawie biskupa Zbigniewa Kiernikowskiego, ordynariusza Diecezji Siedleckiej. Według relacji Słowa Podlaskiego to właśnie wolą biskupa motywował swoją decyzję nieżyczliwy unitom proboszcz. Jeśli rzeczywiście wolą rzymskokatolickiego biskupa jest rugowanie unickiej liturgii z terenu swojej diecezji to jest to bardzo smutne. Jest to tym smutniejsze, że biskup, który by podjął taką tragiczną decyzję odwraca się plecami do spuścizny swojego wielkiego poprzednika biskupa Henryka Przeździeckiego. Ów wielki hierarcha ocalił od upadku wschodni obrządek na Podlasiu, tworząc pod swoją jurysdykcją sieć parafii neounickich.

Te parafie przeżyły swój trudny czas po ostatniej wojnie, kiedy to katolicy obrządku wschodniego byli okrutnie i krwawo prześladowani przez komunistów, którzy doprowadzili do likwidacji wszystkich tych parafii oprócz jednej jedynej w Kostomłotach, gdzie, dzięki zapałowi kolejnych proboszczów udało się przetrwać. Biskup Kiernikowski ma wybór, czyim chce być kontynuatorem: swoich wielkich poprzedników, czy komunistów?

Proszę Szanownych czytelników o pisanie listów z protestami do parafii w Janowie i diecezji w Siedlcach, a także z poparciem do parafii w Kostomłotach .

Niebo malować i nosy ucinać

Tegoż dnia wojna domowa ogarnęła cały kraj. Siedem stronnictw walczyło ze sobą bezlitośnie. Ciekawe było, że zwo­lennicy ucinania nosów biegali z brzytwami, starając się uciąć nos komu można z przeciwnych obozów, ale sami nie zdążyli so­bie wcale poobcinać nosów i mieli je wszyscy na właściwym miejscu.

LESZEK KOŁAKOWSKI

Bajki różne


 

Tym cytatem z najwybitniejszego spośród żyjących polskich filozofów chciałbym rozpocząć mój tekst o jednym z najbarwniejszych (bo najwybitniejszych na pewno nie) spośród żyjących polskich polityków. Chodzi o Mariana Piłkę , który już jakiś czas temu zasłynął cytatem: Antykoncepcja rozregulowuje organizm kobiety i prowadzi do niepłodności … Trzeba przerwać to milczenie. Młodzi ludzie nie mają żadnej wiedzy na ten temat. A przecież to tak samo duże zagrożenie jak narkotyki czy papierosy. Przy tej okazji zasugerował, ze sprzedaż doustnych środków antykoncepcyjnych powinna zostać znacząco ograniczona. Od tej wypowiedzi minęło kilka miesięcy, a pan poseł nie próżnuje. Niecały miesiąc temu ogłosił projekt całkowitego zakazu posiadania i rozpowszechniania pornografii. Oczywiście pan poseł jest przekonany, że zakaz zlikwiduje zjawisko pornografii. Ot naiwna wiara w sprawczą moc przepisów. Pan poseł powinien sie trochę poduczyć historii, zwłaszcza dziejów USA w pierwszej połowie XX wieku. Ówczesne władze myślały podobnie jak poseł Piłka, tyle że nie o pornografii, a o alkoholu. Produkcja i sprzedaż alkoholu zostały zakazane. Efekty okazały się odwrotne do zamierzonych. Oczywiście alkohol nie zniknął, za to pięknie się rozwinęła przestępczość zorganizowana, której przedstawiciele zdominowali czarny rynek obrotu tym specyfikiem. Nie łudźmy się, że teraz będzie inaczej. Owszem szczegóły będą inne, ale idea ta sama. Jeśli na jakiś towar jest popyt, a na pornografie jest niewątpliwie, będzie też i podaż. Pornografia na rynku będzie, pochodząca z podziemia lub z przemytu. Cieszyńskie mrówki jakiś prezent pewno panu Piłce poślą, bo znów będzie co nosić. Tym razem nie butelki a płyty. Internet też granic nie zna, zainteresowani ściągną sobie co będą chcieli. Powstaną nowe problemu, których teraz nie ma, lub są minimalna, na czarnym rynku zaś pięknie sie rozwiną. Pornografia legalna to pornografia kontrolowana. W kioskach i seks-shopach nie ma pedofilii, zoofilii, gwałtów, etc. Na czarnym rynku będzie to wszystko i bardzo trudno organom ścigania będzie to namierzyć. Zresztą organa ścigania będą miały z wykonaniem tej ustawy. Skoro zakazane będzie również posiadanie pornografii policja będzie miała sporo pracy z poszukiwaniem jej na nośnikach elektronicznych u podejrzanych. Pochłonie to mnóstwo czasu, który można poświęcić na coś innego. Obawiam sie wiec generalnie, ze ta ustawa więcej złego niż dobrego przyniesie. Miejmy więc nadzieje, ze nie zostanie uchwalona i przejdźmy do następnej kwestii.


 

Gdyby na tym, co opisałem wyżej poseł raczył poprzestać, pewnikiem bym mu tekstu nie poświęcił. Ale nie poprzestał. W zeszłym tygodniu wypowiedział się o wzorcowym modelu rodziny. Wzorcowy model to taki, gdzie ojciec haruje od rana do wieczora, matka zaś nosa z domu nie wychyla troszcząc sie o co najmniej czwórkę pociech. I właśnie tym projektem poseł zarobił sobie na cytat umieszczony na wstępie. Poseł Piłka innym by nosy ucinał, sam jednak ma nos na swoim miejscu. Ma jedno dziecko. Jako, że poseł pomysłów ma wiele i to różnorodnych nie można ich wszystkich wrzucić do worka z napisem „nosy ucinać”. Myślę, ze nasz bohater zasłużył na koniec na jeszcze jeden cytat z tej samej bajki Kołakowskiego.


 

Poszczególne stronnictwa stały się wreszcie tak nieliczne, że zaczęły zawierać sojusze między sobą i łączyły swoje hasła po dwa albo trzy naraz. Tak więc wykrzykiwano teraz hasła pod­wójne: „zegarki i szpinak!”, „niebo malować i nosy ucinać!”, „żółw i słońce!”

 

Bajka o dwóch kroplach.

Dnia pierwszego, miesiąca bieżącego radio RMF podało, a Gazeta Wyborcza podchwyciła informacje o wykryciu strasznej afery. Otóż rzecznik kołobrzeskiego magistratu, niejaki Piotr Iwański umieścił lat temu parę w internecie utwór literacki, nazwany przez siebie bajka, w którym ktoś teraz doszukał się „wyraźnego pedofilskiego podtekstu”. Czemu sie tego doszukano teraz, a nie bezpośrednio po publikacji? Dokładnie nie wiem, ale pewnie dlatego, iż wtedy autor jeszcze żadnym rzecznikiem nie był, wiec co by to była za sensacja? Gdybym na ten przykład ja taki utwór popełnił, to pewnikiem i pies z kulawą noga by na niego uwagi nie zwrócił. No ale rzecznik, to jest rzecznik. W dzisiejszych czasach, kiedy dzień bez ujawnienia haka na kogoś znanego jest dniem straconym, to i rzecznik magistratu sie nada, w myśl zasady „na bezsłoniu i krowa słoń”. Czy „bajka” Iwańskiego jest w istocie pedofilska? Żeby to stwierdzić, musiałem ja przeczytać. Po przeczytaniu, które zresztą sprawiło mi niejaka trudność, bo utwór, choć krótki, jest śmiertelnie nudny, musze stwierdzić, ze ja tu żadnych akcentów pedofilskich nie znajduję. Ale może ktoś z Państwa znajdzie? Dlatego proponuje teraz tę „bajkę” poczytać:

Czasami małe dziewczynki o smutnych i mądrych oczach budzą się rankiem i nagle,
nie wiedząc dlaczego, czują że coś się zmieniło. Tak samo było z Marcjanną.
Siedziała długo w nocy, oparta o ścianę, z podkurczonymi nogami. Jej małe,
zimne pięty w grubych, zielonych skarpetkach smyrały się w zamyśleniu o stare,
błękitne bokserki, które wkładała na noc. Marcjanna oparła swoją śliczną, ostrą
bródkę na gładkich i ciepłych kolanach. Myślała o cieniach z księżyca. Lubiła
ich srebrny zapach i szary szept na ścianach, gdy zaczynały się ścigać.
Marcjanna słyszała coś jeszcze. Słyszała jak rosną jej włosy. Te włosy dla
dorosłych. Na nogach i przedramionach. Nie była na nie zła. To mogło być nawet
ciekawe i chyba trochę przyjemne. Jeszcze ich nie widziała, ale już czuła, że
są i że zmieniają jej świat. Na przykład coraz dłużej patrzyła w okno i
dotykała ust. Tato Marcjanny powiedział, że kiedyś, gdy będzie już duża, to
złapie na te włoski spojrzenie Jednorożca. Ten dziwny, baśniowy stwór
przybiegnie pewnej nocy, zwabiony ich cichym szumem, zapragnie ich dotykać i
skubać miękkimi wargami. – A jak mi burknie w brzuchu i Jednorożec się
spłoszy? – Dlatego musisz pić mleko i jeść kaszę mannę z malinowym sokiem.
Wtedy ci nie zaburczy – tak tato kładł ją do łóżka, drapał czasami w plecki,
całował w czółko i mówił – a teraz czas na sen. Tak było i tym razem. Ponieważ
księżyc był dzisiaj cały i świecił jak nakręcony, Marcjanna nie mogła zasnąć.
Marcjanna lubiła księżyc. Dlatego siedziała cichutko, słuchając, jak rosną jej
włoski. Cierpliwie czekała na to, aż zdarzy się Coś Co Czuła, Gdy Księżyc Się
Cieszył. Marcjanna spojrzała do góry, na sufit. Z sufitu zwisały dwie krople.
Jedna biała jak mleko, druga złota jak miód. Chichocząc rozmawiały: – Hej ho,
chyba już czas. – Tak myślisz ? Jak dla mnie za wcześnie. – Może masz rację ?
Ale jak już tu jesteśmy, to można by było już. – Właściwie nie wiem. Ale wiesz,
coś czuję, że spadamy. I krople spadły. – Plum ! – prosto w źrenice Marcjanny.
Zrobiło się jakoś dziwnie. W głowie zawirowało, a w sercu coś się ruszyło.
Marcjanna zrobiła się nowa. Poczuła ciepło w żebrach, jak wtedy, gdy brała
prysznic, ale tym razem inaczej, bo w środku. I w środku coś pęczniało. Ciepło
i słodko. Z malutkich dwóch piegów na piersiach, zaczęły rozkwitać kwiaty. Z
lewej pachniała bzem a z prawej chryzantemami. Tak jak jesienią i wiosną, gdy
obie pory roku leżą przytulone pod jabłonią. Marcjanna spojrzała w dół.
Siedziała na łóżku i w nocy. Tato już ją podrapał. Miała zielone skarpetki i
błękitne bokserki. Lubiła być kolorowa. Zaś dzisiaj do morskości dodały się
jeszcze wonności i kwiatowości. Dwie miękkie kiście płatków. Były dość ciężkie
lecz miłe. – Chyba są moje – pomyślała Marcjanna. – Sprawiają mi przyjemność
tym swoim kołysaniem. W dodatku ładnie pachną. – Ciekawe, czy Jednorożce lubią
te kwiaty na mnie ? – Mhm – zamruczał jeden i dalej słuchał, jak włoski
Marcjanny rosły. – Och, Jednorożcu ? Już jesteś ? – Marcjanna zdziwiona
rozglądała się po pokoju, ale wszędzie widziała tylko rozbrykane cienie
księżyca. – Ja jeszcze nie dorosłam. – A może to już ? – pomyślała i zapytała
się w noc – Chciałbyś je troszkę poskubać ? – Mhm – zamruczał znów Jednorożec i
dotknął chrapami łydki. Oddechem ciepłym jak słońce rozgarniał rosnące włoski,
niczym letni wiatr czeszący złote zboże. A potem podniósł głowę. Spojrzał na
zachwyconą Marcjannę pięknymi, niebieskimi jak woda oczami. I wtedy go
zobaczyła. – To dziwne – pomyślała – nie mogę się przestać uśmiechać.
Jednorożec powoli, bardzo powoli, zaczął skubać Marcjannę w płatki. Uważnie
kręcił głową, żeby nie zranić jej swoim rogiem, koloru bitej śmietany i ostrym,
jak czarna papryka. Marcjanna patrzyła jak urzeczona na esy floresy, wycinane
przez długi róg na buzi srebrnego księżyca, który się rozkosznie uśmiechał.
Czuła jak Jednorożec skubie raz bez, a drugi raz chryzantemę. Było to bardzo
przyjemne. W całym pokoju pachniało i miękko od tego szumiało Marcjannie w
głowie. Gdy Jednorożec zjadł wszystko, to z kwiatów zostały dwa małe wzgórki,
pachnące miodem i mlekiem, białe, ze złotym poblaskiem i różowymi plamkami
malinek, bo nie burknęło nic w brzuszku i Jednorożec nie uciekł. Po
kwiatkopłatkowym posiłku Jednorożec mlasnął, uśmiechnął się i liznął Marcjannę
w policzek, dając jej na całe życie najgładszą skórę na świecie. I znikł z
cichutkim : – Mhm . Rano Marcjanna wstała i zobaczyła się w lustrze. – Oho –
powiedziała – coś się zmieniło, coś ze mnie nowego wyrosło. Marcjanna się
uśmiechnęła i założyła koszulkę w ogromne słoneczniki. – Pokażę to tylko temu,
kto zgadnie skąd się wzięło. I poszła napić się mleka.

Mam nadzieję, że pan Iwański nie będzie mi miał za złe tego, że zacytowałem jego dzieło w całości. W normalnych okolicznościach nie robiłbym tego, podałbym po prostu link. Nie mogę jednak tego uczynić, bo od wczoraj bajka ta zniknęła juz z paru miejsc w sieci, ryzykowałbym wiec, że link wkrótce będzie prowadził donikąd. Wróćmy jednak do samego tekstu. Jeśli ta „bajka” jest pedofilska, to jak słusznie zauważyli forumowicze z portalu gazeta.pl, pedofilską jest również nie tylko Lolita Nabokova, ale także Saga o wiedźminie Sapkowskiego, gdzie w końcu przez parę tomów jest ukazywane dojrzewanie niejakiej Cirilli Fiony Elen Rianon, dziedzicznej królowej Cintry, nadto czarodziejki, wiedźminki i zbójniczki. Jest to więc szczególne podobieństwo, bo Bajka o dwóch kroplach również o dojrzewaniu młodej dziewuszki traktuje. Kto jednak zna obydwa utwory ten musi stwierdzić, że Sapkowski rzecz traktuje z duzo wiekszą dozą dosłowności, której nie ma u Iwańskiego, skłaniającego się raczej ku mitologicznym alegoriom. Może jako etnolog powinienem się wgryź
ć w te alegorie, ale po pierwsze mi się nie chce, po drugie nie za bardzo wiem, co by to miało dać. Poruszę jednak jeszcze jedną kwestię. Autor nazwał swój utwór bajką. Oczywiście mógł to zrobić, ale z tego, że ja przed laty nazwałem swój plecak psem, nie wynikało, ze mógł on kogoś pogryźć, czy chociażby obszczekać. Utwór Iwańskiego nie jest bajką, raczej jest nowelą. Bajka bowiem, wedle największego w tej dziedzinie autorytetu, Juliana Krzyżanowskiego jest to utwór tradycyjny, zasadniczo przeznaczony do przekazu ustnego, czyli do bajania. Tekst Iwańskiego ani tradycyjnością nie grzeszy, ani ustnemu przekazowi nie służy. Jest więc co najwyżej nowelą w konwencji bajki. Ale jeśli juz przy bajkach jesteśmy, to odpowiedzmy jeszcze na pytanie- czy w bajkach elementy erotyczne nie występują? Owszem, występują i to nie tylko te ukryte, których tropieniem zajmował sie swego czasu Bruno Bettelheim, ale całkiem jawne, jak na przykład tutaj:

Jednego razu królowna sie ubierała i popatrzyła się

do lustra. A kanarek w klatce mówi: "Niczego, niczego jesteś!

Tyś ładna!" Królówna się obziera, a nie widząc nikogo w pokoju,

dziwi się, ze ktoś niewidomy gada. I patrzy sie w lustro na drugą

ratę A kanarek Znowu: "Niczego, niczego". Królewna sie zdziwiła

i pyta się: "Ktożeś tu taki jest, co mi sie odzywasz, co mi odpowiadasz,

i gdzie jesteś?" A kanarek: "Ja jestem tu w klatce". "

Cóż ty za jeden?" – "Ja jestem człowiek tak jak i ty i już tu parę

czasów cierpię; ale ty mi dawaj lepsze jedzenie (jakby człowiekowi)

i wypuszczaj z klatki, a zobaczysz umie". I ta też go wypuściła.

A wtedy przemienił on się w ładnego chłopca, tak że się królównie,

od razu podobał i mówi on: "Ja tu pozostanę, jeżeli chcesz, ale

ty miej lepsze o mnie staranie; i ile razy mnie wypuścisz z klatki,

tyle razy będę człowiekiem, a gdy będziesz chciała mnie mieć ptakiem, to mi każ wejść do klatki i klatkę zamknij". Od tego czasu

posłała królewna do kucharza służącą, żeby jej przysyłał dwie porcye

jedzenia, bo teraz jest zdrowa i więcej jeść potrzebuje. I przysyłali

jej te dwie porcye; óna trochę swojej zjadła, a resztę zostawiała

na wieczór i wypuściła go z klatki, aby ją zjadł jako człowiek, którym

był aż do rana, gdy go znów do klatki zamknęła. I tak się to

robiło, aż wreszcie królówna została przy nadzieji i porodziła chłopca.

A rodzice pytają się: "Skąd by to mogło być? Przecież tam nikt

u niej nie bywał". I zaczęli ja badać, od kogo. Ona powiada, że

chyba od kanarka, bo ma tylko kanarka. Ale służąca mówi, że jest

nim tylko bez dzień, a na noc staje się człowiekiem.

Bajkę, której fragment zacytowałem zapisał w połowie XIX wieku Oskar Kolberg w okolicach Soliny. Może więc dziennikarze RMF-u zaczną zarzucać temu folkloryście rozpowszechnianie bajek o wyraźnym zabarwieniu zoofilskim?



 

Przeciw pierwszemu przykazaniu

Na początku stycznia ukazał się w serwisie korespondent ciekawy artykuł Krzysztofa Radziwanowskiego Największe z bóstw. Autor pisze w nim że bezpieczeństwo stało się dla znacznej części współczesnych ludzi naczelnym bożkiem. W ofierze dla tego bożka jesteśmy coraz częściej złożyć naszą wolność. Tak już bowiem jest, ze wolność i bezpieczeństwo pozostają w swego rodzaju chwiejnej równowadze. Za wolność płaci się brakiem bezpieczeństwa, za bezpieczeństwo. Jeszcze kilka lat temu w swojej książce Ponowoczesność jako źródło cierpień znany socjolog Zygmunt Bauman wyrokował, że większość bolączek współczesnego świata bierze się z nadmiaru wolności a niedostatku bezpieczeństwa. Niestety obserwacja naszej codziennej rzeczywistości nie pozwala się zgodzić z sądem uczonego. W ciągu ostatnich dwudziestu lat wprowadzono w naszym kraju i w innych zresztą także wiele, bardzo wiele ograniczeń wolności pod pozorem zwiększenia bezpieczeństwa. Nie mam tu nawet na myśli zabezpieczeń antyterrorystycznych wprowadzonych po 11 września 2001, ale bardziej prozaiczne sprawy, jak obowiązek zapinania pasów bezpieczeństwa najpierw na przednich, potem zaś na wszystkich siedzeniach, obowiązkowe foteliki dla dzieci, obowiązek używania świateł mijania w ciągu dnia przez pół roku. Wszystkie te obostrzenia wywołują mimowolnie, niejako przypadkiem degeneracyjne zmiany w kulturze. Na przykład nieszczęsne foteliki wyeliminowały osoby do dwunastego roku życia z używania autostopu nawet pod opieka rodziców. A przecież w niektórych okolicach autostop jest podstawowym środkiem komunikacji. Dzieci do lat dwunastu, jeśli ich rodzice nie posiadają samochodu, staja sie więźniami swoich wniosek, tak jak dawniejsi papieże byli więźniami Watykanu. Co jakiś czas pojawiają się kolejne, coraz to bardziej zwariowane pomysły. Należą do nich obowiązek jazdy na rowerze w kasku ochronnym oraz obowiązek używania świateł mijania w samochodach zawsze. Pierwszy z nich będzie miał negatywne konsekwencje dla kultur tradycyjnych, drugi dla akumulatorów naszych aut. Jakie zagrożenie dla kultur tradycyjnych niesie obowiązek jazdy w kaskach? Otóż autor tego pomysłu zapewne nie wziął pod uwagę tego, ze rowerzystami są nie tylko młodzi i nieco starsi sportowcy-amatorzy szusujący często z dużymi prędkościami po ulicach i rzadkich jeszcze w naszym kraju trasach rowerowych. Rowerzystami są jednak również mieszkańcy mniejszych i większych wiosek, najczęściej starsi, którzy na rowerze jeżdżą do sklepu, czy kościoła. Rower dla nich nie jest sprzętem sportowym, a środkiem transportu. Obserwowałem nieraz takich rowerzystów w różnych częściach kraju, gdy bocznymi drogami jechali do sąsiedniej wioski. Większość tych ludzi, zwłaszcza, gdy ich droga zmierzała do kościoła, miała na głowach wynikające z miejscowej tradycji nakrycia – różnego rodzaju chustki i kapelusze. Przymuszenie tych ludzi do używania kasków spowoduje zanik tych tradycji. Ujrzenie w kościele starowinki w kolorowej chustce na głowie będzie jeszcze trudniejsze niż dziś. Ostatnie dni przyniosły kolejny taki absurdalny projekt. Są nim obowiązkowe kamizelki odblaskowe dla pieszych . Musieliby je nosić wszyscy poruszający się pieszo po zmroku lub w warunkach ograniczonej widoczności poza terenem zabudowanym. Pomysłodawcą tej bzdury jest Automobilklub Chełmski, a promotorem Stanisław Kogut, senator PiS z Małopolski i wiceprzewodniczący komisji gospodarki. Gdyby to ograniczało sie do pomysłu nawiedzonych automobilistów, można by to pominąć wzruszeniem ramion. Niestety, tak jak w dowcipie o zajączku, wilku i niedźwiedziu „nieważny doktorant, ważny jest promotor”. Skoro pomysł ma poparcie partii rządzącej, to realnie nam grozi jego wprowadzenie w życie. Zagrożenia płynące z jego realizacji są dwojakiego rodzaju, analogicznie zresztą jak w przypadku fotelików i kasków. Pierwsze to zagrożenie dla kultury, w tym i religii. Te kamizelki to nie tylko kolejny cios w stroje ludowe i duchowne. To również groźba poważnej profanacji. Wyobraźmy sobie księdza idącego z Panem Jezusem do chorego w sąsiedniej wiosce w środku nocy. Po wprowadzeniu w życie tego upiornego pomysłu będzie on musiał na komżę założyć tę ohydną kamizelkę. To szkaradztwo będzie się ocierało o bursę z Ciałem Pańskim. To jest profanacja Najświętszego Sakramentu, którą chce nam zgotować rzekomo katolicka partia. A już procesji rezurekcyjnej przy kościele poza wsią z kamizelkami na ornatach i kapach nie potrafię sobie nawet wyobrazić.

Drugim zagrożeniem jest kolejne poważne zmniejszenie zakresu wolności osobistej. Po pierwsze będziemy zmuszeni do noszenia czegoś, co w większości przypadków rani poczucie zarówno estetyki jak i godności. Po drugie będziemy musieli ten śmieć nosić zawsze przy sobie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy zastanie nas na trasie wędrówki noc lub mgła. Stanie sie wiec ta kamizelka kolejnym zupełnie niepotrzebnym wypychaczem damskich torebek i męskich kieszeni. Narazi nas wiec na stała niewygodę, bo czy to wygodne mieć ciągle wypchana kieszeń? Po trzecie i najważniejsze, jeśli dziś zgodzimy sie na foteliki, kaski i kamizelki, to za kilkanaście lat zakazane będą wszystkie zachowania ryzykowne, na przykład niektóre sporty, takie jak narciarstwo zjazdowe. Ja wcale nie przesadzam. Juz teraz coraz głośniej mówi sie o nakazie używania na stokach kasków i zakazie jazdy na nartach po spożyciu alkoholu, jak o tym można poczytać we wstępniaku lutowego „Detektywa” . A takie ograniczenia to pierwszy malutki krok w kierunku całkowitego zakazu. Jazda w kaskach i bez piwa będzie o wiele mniej atrakcyjna, wiec liczba narciarzy drastycznie spadnie. Małej grupie zaś łatwiej będzie tego sportu zakazać niż obecnym rzeszom.

 

Najważniejsza jest jednak kwestia priorytetów. Stawianie na pierwszym miejscu bezpieczeństwa to usuwanie z tego miejsca Boga. I to jest właśnie tytułowy grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu. Dlatego, aby przeciwstawić sie działaniom, które de facto są bluźnierstwem na ogromną skalę deklaruję uroczyście, ze ja tej kamizelki nosić nie będę. Nie będę też jeździł w kasku ani na rowerze ani na nartach. Walczyć z absurdami należy przede wszystkim metoda biernego oporu.

Pepiku, dostaniesz dziesiątkę

Jarosław Haszek w swoich opowieściach o Szwejku zamieścił między innymi historię o wachmistrzu policji, który nie potrafiąc znaleźć na powierzonym sobie terenie donosiciela, którego zwerbowania wymagali od niego zwierzchnicy, zatrudnił w tym charakterze miejscowego pastucha. Okazało się to, oględnie mówiąc nie najlepszym pomysłem i spowodowało szereg nieprzyjemnych perypetii, których skutkiem:

Odtąd wachmistrz żandarmerii nie miał już informatora i musiał

zadowolić się tym, że go sobie wymyślił i podawszy fikcyjne nazwisko

powiększył dochód swój o pięćdziesiąt koron miesięcznie, które

przepijał w gospodzie „Pod Kocurkiem”. Pijąc dziesiąty kufel dostawał

napadu sumienności, piwo przestawało mu smakować, a sąsiedzi

zwracali się do niego zawsze z tym samym zdaniem:

Pan wachmistrz jest dzisiaj taki jakiś smutny, jakby nieswój. —

Przy tych słowach wachmistrz udawał się do domu, a po jego odejściu

zawsze ktoś mawiał:

Nasi widać znowu dostali w Serbii po dupie, bo wachmajster

zaniemówił.

Zaś wachmistrz zabierał się w domu do pracy i wypełniał

przynajmniej jeden z wielu kwestionariuszów:

Nastrój wśród miejscowej ludności: I a.”


Jarosław Haszek niewątpliwie nie był przykładem cnót. Wystarczy wspomnieć, że był zażartym antyklerykałem i gorliwym funkcjonariuszem sowieckiego reżimu na Syberii. Był też jednak obdarzony zdolnością genialnej obserwacji otaczającego go świata. Tak było i w tym przypadku. Takich wachmistrzów, którzy fabrykują raporty z działalności agenturalnej, nie brakowało i nie brakuje we wszystkich policjach, wywiadach i kontrwywiadach świata. W jednych jest ich więcej, a w innych mniej. Można powiedzieć że ich ilość jest odwrotnie proporcjonalna do profesjonalizmu danej formacji. A chyba nie budzi wątpliwości, że zarówno służby CK Austro-Węgier, jak też PRL-u nadmiarem tego ostatniego nie grzeszyły. Toteż tak w jednych jak i w drugich takich wachmistrzów fabrykujących dokumentację, aby przed swoimi zwierzchnikami stworzyć pozory dobrego wypełniania obowiązków, było co niemiara.


Od kilku tygodni polską opinią publiczna wstrząsa sprawa abp. Stanisława Wielgusa i jego faktycznej, czy domniemanej współpracy ze służbami specjalnymi PRL-u. Pod koniec ubiegłego tygodnia, kilka dni przed planowanym ingresem do katedry warszawskiej światło dzienne ujrzały dokumenty wywiadu, dotyczące arcybiskupa. Są to bardzo interesujące dokumenty, mówiące jednak dużo więcej o samych służbach, niż o ich domniemanym agencie. Warto zauważyć, że w całej tej teczce jest tylko jeden dokument napisany ręką arcybiskupa, a podówczas księdza Wielgusa. Jest to plan studiów, jakie zamierzał on odbyć w Niemczech w ramach przyznanego stypendium. Pozostałe dokumenty są sporządzone przez oficerów wywiadu. Część z nich jest podpisana nazwiskiem Adam Wysocki (rzekomy pseudonim hierarchy), żaden nie jest podpisany nazwiskiem Stanisław Wielgus. Co ciekawe nie ma w tych aktach żadnej notatki odręcznej, żadnego raportu podpisanego przez owego Adama Wysockiego. Jest to ciekawe, wręcz podejrzane, że teczka agenta wywiadu nie zawiera napisanych przez niego raportów, mimo, że znajdujące się w tej teczce warunki współpracy precyzowały, że miał on takie raporty składać. Można podejrzewać, że karty z tymi raportami zostały usunięte aby nie było możliwe porównanie charakteru pisma Wysockiego i Wielgusa. Jest to przesłanka mogąca świadczyć o sfałszowaniu akt. Po co bowiem by je usuwano, jak nie po to, by ukryć, że te charaktery pisma są różne. Takich przesłanek jest zresztą więcej. W całym tym materiale, obszernym na prawie 70 stron jest zrelacjonowana słowami pracownika wywiadu tylko jedna informacja, jaką miał rzekomo przekazać w rozmowie ów agent. Jest to kilka zdań dotyczących zamieszkałego w Uppsali profesora Józefa Trypućki, którego ksiądz Wielgus miał poznać w czasie pobytu prywatnego w tym mieście. Informacje te mają charakter ogólnikowy i nie wykraczają poza to, co można się było dowiedzieć droga oficjalną. Określają bowiem tylko ogólny przedmiot badań profesora (nie do końca ściśle) i miejsce jego pracy (błędnie). Według teczki Trypućko jest historykiem, pracownikiem Centrum Europy Wschodniej i bada dzieje średniowieczne Inflantów oraz polonika w zbiorach szwedzkich. Tylko to ostatnie jest zgodne z prawdą. Profesor był bowiem językoznawcą i tłumaczem, badał język literacki Mickiewicza i Syrokomli, a także wspomniane polonika. Był dyrektorem Instytutu Języków Słowiańskich na uniwersytecie w Uppsali. Nie jest więc wykluczone, że ks. Wielgus poznał Trypućkę i rozmawiał o nim z pracownikiem wywiadu na przykład przy okazji oddawania paszportu, ale treść rozmów z profesorem albo niedokładnie zapamiętał albo niedokładnie przekazał. W każdym razie nie da sie tego uznać za realizację zadania wywiadowczego, raczej za działanie wykonane „na odczepkę”. Nie można stwierdzić, że ksiądz donosił na Trypućkę, czy też mu zaszkodził. Te kilka zdań nie ma takiego charakteru. Ważne i ciekawe informacje znajdują się pod koniec teczki. Wywiad kończy współprace z księdzem Wielgusem z oceną jednoznacznie negatywną: Oceniając całokształt sprawy uważam, że „Grey” nie spełnił zadań, które przyjął do wykonania przed wyjazdem za granicę. Zachował bierność i daleko idącą ostrożność na odcinku realizacji zadań szczegółowych: brak naprowadzeń, zupełna pasywność na odcinku nawiązywania znajomości z ludźmi wchodzącymi w zakres naszego zainteresowania, zignorował zadanie dot. rozpracowania ukraińskich ośrodków nacjonalistycznych w Monachium itd. W najgorszym razie był wiec "Grey" agentem mało użytecznym. Moim zdaniem trudno jednak w ogóle uznać go za agenta w ścisłym znaczeniu. Raczej można mówić o luźnej współpracy z wywiadem. Świadczą o tym kolejne fragmenty dok
umentów z teczki. W tejże teczce często jest tak, że jedne fragmenty zaprzeczają drugim. Na wstępie pisze się, że "Grey" otrzymywał cenne prezenty, pod koniec zaś, że: W okresie prowadzenia sprawy wydatkowano: 5837 zł., 100 DM i 300 koron czechosłowackich. Jest to kwota śmiesznie niska, zważywszy, że planowane były spotkania agenta z przedstawicielem centrali w Salzburgu w Austrii. Zorganizowanie takich spotkań kosztuje niemało, a trzeba było organizować też spotkania w kraju. Kwota ta wskazuje, że tych spotkań zagranicznych nie było zbyt wiele. Na żadne prezenty juz na pewno nie starczyło pieniędzy. Pamiętajmy, że chodzi o pieniądze wydane w okresie pięciu lat. Te planowane spotkania w Austrii to kolejna ciekawostka. Zarówno sposób wywołania spotkania (wysłanie kartki pocztowej z określonym nadrukiem i treścią), jak i rozpoznania użytkowników (gazeta w kieszeni, hasło i odzew) są bardzo archaiczne i w latach siedemdziesiątych były juz mocno przestarzałe. Co więcej, hasło, odzew, znaki rozpoznawcze i wywoławcze nie były zmieniane przez cały pięcioletni okres rzekomej współpracy. Możliwe są dwa wytłumaczenia tego stanu rzeczy. Albo polskie służby były jeszcze mniej profesjonalne niż się przypuszcza, albo cała współpraca była fikcją, a opracowana na kolanie procedura kontaktu jedynie grą pozorów. Nieścisłości jest więcej. W jednym z dokumentów jako języki obce znane przez agenta są wymienione: niemiecki, łacina, angielski, hiszpański (błędnie) i włoski, w innym zaś jedynie niemiecki i łacina. Te wszystkie poszlaki nasuwają myśl, że akta "Greya" mogą być w znacznym stopniu sfabrykowane, chociaż faktu nawiązania przez ks. Stanisława Wielgusa współpracy z wywiadem podważyć się nie da. Dowodem na jej istnienie są zarówno dokumenty i informacje z teczki, jak słowa samego zainteresowanego. Te same materiały świadczą jednak o tym, że była to współpraca luźna i pasywna.


Głównym winowajcą obecnej sytuacji arcybiskupa Wielgusa jest on sam. W kwestii swojej współpracy z wywiadem popełnił on przynajmniej dwa poważne błędy. Pierwszym było samo nawiązanie tej współpracy, drugim, stokroć poważniejszym były krętactwa ostatnich tygodni. Ale trzeba mu oddać sprawiedliwość, że jako agent nikomu nie zaszkodził, a wywiadowi sie nie przysłużył. Nic więc nie usprawiedliwia linczu dokonywanego na nim przez niektóre media.

Kogom niedawno pochwalił, dziś skrytykować muszę.

 

Wicepremiera Giertycha oczywiście. A krytykować będę zwięźlej niż chwalić, bo nie chcę, by polityka zdominowała mój blog. Pan Giertych chce wrócić do centralnego wybierania podręczników. Nie jest to dobry pomysł, wręcz przeciwnie, bardzo zły. Podręcznik musi być dostosowany do wizji nauczyciela, oraz do potrzeb i oczekiwań uczniów. Nie może bowiem być tak, że nauczycielski wykład będzie miał zupełnie inaczej rozłożone akcenty niż tekst w podręczniku. Uczniowie się w tym pogubią. A takie sytuacje są nieuniknione, gdy podręczniki będą jednakowe dla wszystkich. Zobrazuję to na przykładzie nauczania historii, bo to podobno niegdyś premier Giertych uskuteczniał. Są nauczyciele skupiający sie na schemacie data-osoba-miejsce-wydarzenie, są też tacy, dla których najważniejszy jest polityczny, społeczny, ekonomiczny, kulturowy i religijny charakter wydarzeń i zjawisk historycznych, ich przyczyny i skutki w każdym z wymienionych aspektów. Są wreszcie tacy, którzy snują opowieść o anegdotyczno – gawędziarskim charakterze. Styl podręcznika musi przynajmniej częściowo współgrać ze stylem wykładu. A jaki jeden podręcznik ma współgrać ze wszystkimi stylami, nieraz bardzo różnymi?

Sakrament inicjacji społecznej

 


Przed nami maj, miesiąc kojarzący się między innymi z Pierwszymi Komuniami. Te uroczystości religijne dawno już zatraciły czysto duchowy charakter. Stały się imprezami z bogatą oprawą kulturową: strojami, bankietami, prezentami, kamerami, ostatnio nawet limuzynami, sui generis małymi weselami. Prezenty są coraz wystawniejsze, rowery dostaje się dziś od dalszych krewnych, zegarki od tych najbiedniejszych, bliska rodzina ofiaruje najczęściej komputery. Przyjęcia rzadko kiedy odbywają się w domach rodzinnych, dominują raczej mniej lub bardziej eleganckie restauracje. Stroje dziewczęce są wyszukaną krzyżówką sukni ślubnej i balowej. Ten przerost obrzędowych dodatków nad sakramentalną istotą wzbudził, szczególnie w tym roku falę krytyki. Podam tylko dwa jej najbardziej wyraziste przykłady. Pierwszy to Artykuł Macieja Serwety na portalu kosciol.pl a drugi to Wywiad biskupa Antoniego Długosza dla „Gazety Wyborczej”. Obydwaj krytycy negatywnie oceniają zjawisko imprez pierwszokomunijnych. Biskup posuwa się nawet do apelu o nie wręczanie z okazji tej uroczystości żadnych prezentów. Niestety, choć te imprezy również ranią moje uczucia tak religijne, jak i estetyczne, nie mogę sie zgodzić z Jego Ekscelencją. Taka drastyczna zmiana stylu świętowania Pierwszej Komunii nie jest ani możliwa, ani pożądana. Byty kulturowe, do których należą między innymi zwyczaje i obrzędy, a powstać, rozpowszechnić się i utrwalić musza mieć swoją istotną funkcję kulturową. Imprezy komunijne są bez wątpienia rozpowszechnione i utrwalone. Mają więc oprócz religijnej jakąś funkcję społeczną.

Jest to funkcja uniwersalna, występująca w większości społeczeństw należących do najrozmaitszych kręgów kulturowych. Jest to swego rodzaju inicjacja, wejście w społeczeństwo, symboliczne zakończenie pierwszego, zupełnie niesamodzielnego etapu życia. Dziecko w wieku mniej wiecej ośmiu lat, czyli pierwszokomunijne w naszym kręgu kulturowym zaczyna samodzielnie chodzić po ulicach, samodzielnie robić zakupy, samodzielnie organizować swój wolny czas. Oczywiście jest to proces a nie przełom, dzień Pierwszej Komunii jest tylko pewnym jego symbolicznym zobrazowaniem, ale tak jest w większości rytuałów przejścia. Pierwsza Komunia nadaje się na ten symbol przejścia idealnie, bo od tego momentu dziecko zaczyna w pełni uczestniczyć w życiu religijnym, upodobniając sie pod tym względem do dorosłych, jest to więc kolejny obok wymienionych czysto świeckich aspekt jego rodzącej się względnej samodzielności. Inne elementy pierwszokomunijnego świętowania podkreślają tę jego inicjacyjną funkcję. Popatrzmy na prezenty otrzymywane w dniu Pierwszej Komunii. Rowery, zegarki, komputery, to wszystko są przedmioty pomagające wejść w tę pierwszą, nieśmiałą jeszcze i względną, jak zaznaczyłem, samodzielność. One, jak już napisałem wyżej, podkreślają inicjacyjny charakter tej uroczystości. Jeśli władze kościelne nie chcą, by duchowe święto było obarczone tym społeczno-kulturowym bagażem nie powinny uciekać się do zakazów, ale zmienić moment udzielania Pierwszej Komunii. Jeśli ta uroczystość zostanie przeniesiona o kilka lat i połączona z bierzmowaniem, straci swój charakter świeckiej inicjacji społecznej. Pewnie przejmie go jakieś inne wydarzenie, na przykład pierwsze pójście do szkoły. A to już na pewno nie będzie rodziło takich emocyj ani fal krytyki.

Liberał chwali narodowca.


 

Koniec świata Mości Panie i Panowie! Liberał będzie narodowca chwalił. A konkretnie to ja będę chwalił wicepremiera Romana Giertycha. Jeszcze miesiąc temu taka ewentualność mi sie nawet nie śniła, a jednak w obecnych cyrkumstancjach przyzwoitość wymaga, abym to uczynił. Wicepremier Giertych zrobił bowiem coś, co na pochwałę jednoznacznie zasługuje. Swego czasu również na tej stronie chrześcijanie różnych wyznań ostro krytykowali socjalistyczny pomysł Prawa i Sprawiedliwości zakładający upaństwowienie pięciolatków, poprzez posłanie ich do obowiązkowej zerówki w ramach przedszkola. Jak wiadomo socjalistom zawsze się wydaje, ze państwo robi wiele rzeczy lepiej niż obywatele i teraz im sie uroiło, że państwowe przedszkole lepiej wychowa pięciolatki aniżeli rodzice i dziadkowie. Wmawia się nam, że „absolwenci” przedszkoli łatwiej osiągają cele edukacyjne w dorosłym życiu. Śmiem wątpić, bowiem doświadczenie moje i mojego środowiska mówi inaczej. To nie w wieku lat 5-7 decyduje sie sukces edukacyjny, ale 10-15. Pochodzę ze wsi, na wsi spędziłem dzieciństwo, ukończyłem wiejską podstawówkę. Spośród moich kolegów i koleżanek klasowych ledwie kilka osób chodziło do przedszkola, a jednak prawie połowa ukończyła wyższe studia, a maturę mają prawie wszyscy. W moim przekonaniu przyczyna tego faktu tkwi w tym, ze w klasach IV-VIII mieliśmy wymagającą i zaangażowaną wychowawczynię. Nie jest moją intencją idealizowanie tej osoby. Pani ta była bowiem lojalną aż do fanatyzmu funkcjonariuszką systemu komunistycznego, miała też spore skłonności do tyranizowania uczniów. Mam do niej wiele żalu o tłumienie naszej ekspresji i wolności wyrażania poglądów. Jednak te jej cechy, które wymieniłem na początku, a także spora, jak na nauczyciela wiejskiej podstawówki doza fachowości sprawiły, ze do szkół średnich poszliśmy dobrze przygotowani. Uważam więc, że warto poświęcić więcej uwagi i funduszy końcowym klasom szkoły podstawowej i gimnazjom. To tym uczniom warto zapewnić możliwie najlepiej wykształconych nauczycieli, a najzdolniejszym dać szansę rozwijania swoich umiejętności w kółkach naukowych, artystycznych i hobbystycznych. Na to warto wydać te miliony, które były przygotowane na zerówki dla pięciolatków. A żeby naprawdę zadbać o wyrównanie szans należy zapewnić wiejskim podstawówkom i gimnazjom takie same warunki przede wszystkim w zakresie: wykształcenia kadry, wyposażenia bibliotek i pracowni, dostępności wspomnianych wyżej zajęć pozalekcyjnych. Życzę wicepremierowi Giertychowi, aby udało mu się to przynajmniej w części zrealizować.

Design a site like this with WordPress.com
Rozpocznij